„Rivendell, którego nie było”. Rozmowa z Justyną Stoszek
Zapraszam na wyjątkową, bardzo osobistą rozmowę z Justyną Stoszek. O życiu, twórczości i o tym, dlaczego mało brakowało, aby jej artystycznej duszy i prac… nie ujrzał świat.
Justyna jest moją bohaterka. To zdolna artystka. Piękna kobieta. Z naturalnością i wdziękiem weszła na rynek artystyczny już jako dojrzała kobieta. Zawładnęła światem sztuki botanicznej, dzięki swojej konsekwencji i spójności. Znalazła swój świat. Taki, który kocha, który jest jej bliski.
W swojej sztuce opowiada o relacji człowieka z naturą. O ich, niemożliwej do zerwania, więzi.
Justyna Stoszek to malarka, rzeźbiarka, autorka książki „Wieczny las. Poza pogonią wielkich miast”. Prekursorka roślinnych instalacji. Od 2007 roku tworzy FOREST FOREVER – żywe rzeźby czyli miniaturowe lasy sadzone w szkle.
Swoje działania artystyczne skupia na szeroko rozumianej edukacji ekologicznej, ochronie środowiska oraz relacji człowieka z naturą.
„Kiedy bliscy składają mi życzenia urodzinowe, zawsze powtarzam, że nie chcę żyć sto lat. Chcę by sto, pięćset, tysiąc, dziesięć tysięcy lat żyły drzewa……”
cytat z książki „Wieczny las. Poza pogonią wielkich miast”. Justyna Stoszek
Wielu z nas zna jej prace z ogólnopolskiej wystawy w przestrzeni miejskiej „DLA ZIEMI”. Obraz Serce/Drzewo, oraz wiele innych prac można oglądać, w wersji animowanej, na wielkoformatowych backlightach (zobacz animację na stronie forestforever.eu) oraz na citylightach i słupach reklamowych w całej Polsce.
Plakaty „Nadzieja” pięknie prezentują się na przystankach wielu miast Polski. Plakat „Nadzieja” pojawił się pod koniec 2020 roku i w symboliczny sposób pokazał, że gdzieś z mroków wyłania się nadzieja. To był wspólny komentarz autorki i firmy AMS i optymistyczne przesłanie na końcówkę covidowego 2020 roku.
Poznałam Justynę w zeszłym roku. Przez wspólną znajomą, która znając mój projekt i jego tematykę, podała mi kontakt do Justyny.
Spotkałyśmy się w lecie, w małej kawiarence przy pl. Unii Lubelskiej, gdzie Justyna przyjechała …rowerem. Od razu poczułyśmy dobre fluidy, bo spędziłyśmy razem 3 godziny, nie znając się wcześniej. Zauroczyła mnie swoją wyjątkową urodą, delikatnością i historią. Chociaż jest dyplomowaną artystką, jej zewnętrzna twórczość artystyczna zaczęła się późno wraz z jej 40. urodzinami.
Jadąc na spotkanie z Justyną (dla mnie była już osobą znaną), podziwiałam jej instalacje z wystawy „Biosferaosobista”, których pomysł mnie zauroczył. Bo żywe rzeźby, to coś więcej niż zamknięta natura w kawałku szkła.
To historia przemijania, do której Justyna zawsze się odwołuje, obserwacja cyklu życia oraz przeżywanie własnej transformacji.
A las w szkle, jest takim symbolem budzenia się do życia i zmian, czyli analogią z tym co przeżywamy i doświadczamy.
Jak pisze o sobie samej Justyna: „Obudziła skrywaną w ludzkich sercach tęsknotę za bliskością natury”. Bo tworzone lasy są żywe i piękne w swojej naturalności, a to co jest fascynujące – jak pisze autorka, nasza egzystencja w całości jest uzależniona od roślin.
Oprócz tworzenia obiektów z roślin Justyna jest malarką i rzeźbiarką. Maluje i rysuje roślinno-zwierzęce motywy. Ostatnia wystawa, gdzie możemy podziwiać sztukę Justyny, to „Exploring Botany. Botaniczne poszukiwania”, zorganizowana przez Muzeum Sztuki i Technik Japońskich Manggha, w Krakowie, gdzie Justyna wraz z ponad 30 artystami z krajów Europy i świata została zaproszona do tego wyjątkowego projektu.
Wystawa skłania do refleksji nad światem natury, nad zagrożeniem jakie świat przynosi, ale i troską o zachowanie różnorodności biologicznej na świecie.
Just Perfect: Justyno, skąd w Twojej sztuce i całej konsekwentnej twórczości inspiracja naturą, roślinnością i zwierzętami ?
Justyna: Dzieciństwo. Dar i przekleństwo. Los moich rodziców. Przymus ekonomiczny. System komunistyczny obiecujący rozwój w małym miasteczku. W konsekwencji szereg złych decyzji, który spowodował, że wyprowadzili się z Krakowa do małego miasta.
Z perspektywy dziecka to był raj. Całe dnie spędzane w dzikim i zaniedbanym ogródku jordanowskim, na trzepaku, na drzewie albo wśród nadwiślańskich łąk. A wakacje u Dziadków w Wiśniowej Górze.
Tam był ten mój wielki las i natura, która otacza ludzkie domostwo. Sad, ogród, pola kwitnącej na biało gryki.
Długie, leśne spacery z Dziadkiem. Jego opowieści o partyzantce. Zupa owocowa mojej Babci Anny. Babcia nauczyła mnie szacunku do jedzenia. Rodzinna legenda głosi, że w czasie wojny wykarmiła 3 wioski. Sad cioci Ani, zapach agrestu i czarnej porzeczki. Wiśniowe drzewa i zrobiona przez moich wujów chatka na wielkiej lipie. Zapach pomidorów, ziemi, zboża, maciejki i nagietków. Butle z kolorami, to nalewki na strychu w domu babci.
Z tym wszystkim w tamtym czasie i w tamtych miejscach czułam się bezpiecznie, byłam szczęśliwa, żyłam w świecie mojej wyobraźni otulona całym tym pięknem.
Myślę, że w naszym życiu więcej jest momentów bolesnych niż radosnych i dlatego, tak bardzo potrzebujemy powrotu do tego, co było w nim dobre.
Wtedy odnajdujemy wspomnienia najczulsze i chcemy się w nie uzbroić. Ma to pozwolić nam obronić się przed złem zewnętrznym, ale też przed naszym osobistym złem wewnętrznym. Słodkie wspomnienie z przeszłości może zneutralizować gorycz teraźniejszości. Tak mam z zapachem psiej sierści i psich łap. Jak było mi źle, kiedy działo się coś złego, zanurzałam twarz w sierść mojego psa, wtulałam się w jego łapy.
JP: Justyno, wróciłaś do sztuki 10 lat po skończeniu studiów. Dlaczego dopiero wtedy? Rozmawiałyśmy o tym, ale nie wiem czy chcesz się z nami podzielić tą osobistą historią.
Justyna: Pytanie na czasie. Kilka lat temu bunt studentek warszawskiej ASP. Teraz poruszające historie studentek i studentów PWST. Dopiero teraz zaczyna się o tym mówić głośno.
Myślę jak opowiedzieć w skrócie i tak, by nie zranić tych, którzy w całym tym szaleństwie byli prawi.
Od dziecka, od zawsze odkąd pamiętam, chciałam malować, rysować, rzeźbić. Chciałam być malarką, artystką. To było moje dziecięce marzenie i to się nigdy nie zmieniło. Na szczęście okazało się, że mam jakiś talent. Pierwszą próbą było liceum plastyczne. Tam także wydarzyły się historie warte opowiedzenia. W sumie, kiedy teraz o tym myślę, wszystkie te historie najwięcej mówią o kondycji naszej edukacji, instytucji i placówek za nią odpowiedzialnych.
Już od dłuższego czasu myślę o tym, by o wszystkim opowiedzieć.
Bo jest to również, właściwie przede wszystkim, opowieść o osobach wrażliwych, o tłamszeniu tam, gdzie powinno być wsparcie, o jawnej przemocy.
O braku opieki psychologicznej w szkołach, o brakach w wykształceniu psychologicznym nauczycieli. To jest temat na reportaż.
Wracając do mnie, egzaminy do liceum plastycznego były dla mnie ważne głównie dlatego, że zostałam po raz pierwszy oceniona przez osoby znające się na rzeczy, a w dodatku obce. Ponieważ moją miłością artystyczną była wówczas Camille Claudel, chciałam zdawać na kamieniarstwo. Miałam cały szkicownik zapełniony projektami rzeźb i… okazało się, że nie przyjmują dziewcząt.
Zaproponowano mi naukę na wydziale tkaniny artystycznej. Słuchałam wtedy kapeli punkowej The Exploited, więc jestem przekonana, że roześmiałam się tylko.
Zdradzę tutaj, że zrobiłam wówczas coś chyba nielegalnego – zdawałam jednocześnie do dwóch szkół plastycznych. Kamieniarstwo było w Kielcach. Tam, tylko dlatego, że jestem kobietą, nie zostałam przyjęta, więc zdałam na snycerstwo (czyli rzeźbę w drewnie) w Rzeszowie.
W tej szkole miałam znakomitych nauczycieli rzeźby i malarstwa. Im zawdzięczam swój największy rozwój artystyczny.
I tutaj muszę zrobić przeskok, bo byłaby to zbyt długa opowieść. Nauka w Liceum Plastycznym, nie dla każdego oznaczała kontynuację nauki na studiach artystycznych, to wcale nie było oczywiste. Pomimo, w moim poczuciu, wysokiego poziomu nauczania nie brakowało tam osób przypadkowych. Myślę, że dla wielu osób decyzje o kontynuacji nauczania były silnie związane z sytuacją ekonomiczną.
Dla mnie ta decyzja, zwłaszcza z perspektywy dzisiejszego podejścia młodych ludzi do życia i własnej przyszłości, była kompletnym szaleństwem. Studia nie gwarantowały pracy, były bardzo kosztowne, bo trzeba było przecież kupować materiały malarskie. A ja nie miałam żadnego zabezpieczenia finansowego, po prostu pragnęłam tego i nie wyobrażałam sobie innego scenariusza choćby miało być bardzo ciężko.
I było ciężko. Bywało że miałam 5 zł na przeżycie całego dnia. I tu dygresja – pewien profesor, do którego pracowni trafiłam, powiedział, że w przypadku trudności finansowych możemy malować zamiast na płótnie na papierze czy czymkolwiek (Olga Boznańska namalowała większość swoich prac na tekturze…).
Cała szczęśliwa kupiłam tani szary papier, wielkie płachty i malowałam wszystkim, co znalazłam w domu. Resztkami szminek, starymi kosmetykami (wtedy wszystkie miałam stare:)), sokiem z buraków, sokiem z młodej trawy. Przecinałam wszystkie, wydawałoby się wyczerpane do cna, tubki farb (robię tak do tej pory) i wykorzystywałam resztki. Pokazałam swoje prace w dwóch pracowniach.
Profesor, o którym mówiłam wyżej, powiedział, że to jest malarstwo sztalugowe i mam malować na płótnie. Inny profesor dał mi wyróżnienie i powiedział, że się rozwijam. Można było zgłupieć, prawda? I to też jest temat na osobny esej – jak oceniać sztukę?
Wracając do mnie. Do egzaminów na ASP. Wyobraź sobie tak silne pragnienie. Takie marzenie osoby o wybujałej wyobraźni.
W moich wyobrażeniach, ASP była enklawą chroniącą artystów, to miało być moje Rivendell, a trafiłam do Mordoru. Akademia mnie tłamsiła.
Dobry dla mnie czas, to ostatni rok studiów i obrona dyplomu. Trafiłam wówczas pod skrzydła dwóch profesorów, z którymi odnalazłam porozumienie.
Moja praca dyplomowa była prawdziwa. Stworzyłam Księgę, napisaną językiem malarskim, której karty powstały ze skrawków papieru i tkanek roślin. Swoją pracę zatytułowałam „Spotkania”.
Przyjaciel powiedział mi kiedyś – „Ta księga krzyczy”.
Każda stronica, każdy obraz to zapis krzywd, jakich zaznałam, bo miałam czelność urodzić się w ciele kobiety. Krzywd nie z tylko czasów studenckich. Po obronie dostałam propozycję pracy jako pedagog w jednej z powstających wówczas prywatnych szkół rysunku i malarstwa. Nie przyjęłam.
Byłam tak pokiereszowana, że nie chciałam mieć nic wspólnego ze środowiskiem artystycznym.
Dwa lata później wyjechałam do Indii, do Kerali na mój pierwszy, nauczycielski kurs Jogi.
JP: I stąd, przez wiele lat byłaś nauczycielką jogi i medytacji. Czy cały czas praktykujesz ? A może przyznaj się, prowadzisz jakieś tajne 🙂 zajęcia jogi?
Justyna : Przez 10 lat prowadziłam szkołę Jogi i Tańca „Ananda” . Znaczenie tego słowa w sanskrycie to – czysta i trwała błogość, radość. Na kurs nauczycielski pojechałam do Indii w 2003 roku. Wtedy w Polsce funkcjonowało niewiele szkół jogi. Podejście do nauczania nie było tak komercyjne, jak obecnie. Ale myślę, że to jest na tyle ciekawa opowieść, że może zostawimy ja na inną rozmowę.
Joga mnie uratowała. Naprawdę. To było mi potrzebne. Pod każdym względem. Zostałam wyciągnięta w pozytywne uzależnienie.
Odkryłam coś dla mnie idealnego. Coś, co współgrało z moim ciałem, rozbudzało moja wyobraźnię, fascynowało swoją odmiennością i tym samym wpływało genialnie na moją psychikę.
Teraz w moim życiu zawodowym są właśnie te dwie jakości: sztuka i praca z ciałem. Bo to już nie jest tylko joga.
Przez ostatnie kilka lat dużo się uczyłam. Między innymi na kursie na trenera personalnego, na kursie Animal Flow oraz dzięki współpracy z rehabilitantami i osteopatami. Dużo zmieniło też prowadzenie zajęć dla klientów indywidualnych.
Zrewolucjonizowałam moje podejście do jogi. Wzbogaciłam zajęcia o ćwiczenia rehabilitacyjne (dla osób starszych i z problemami zdrowotnymi), kalisteniczne oraz elementy Animal Flow. Pracuję głównie z kobietami w wieku przed- i menopuzalnym. Układam dla nich dietę oraz indywidualne treningi.
Plany powrotu do grupowych warsztatów jogi i Przepływu, niestety zablokował Covid. Trzeba wierzyć, że wszystko przed nami.
JP: Justyno, sytuacja, którą teraz wszyscy przeżywamy jest bardzo trudna. Jak Ty ją znosisz i co robisz, aby nie wpływała na Ciebie i na Twoją twórczość negatywnie?
Justyna: Kiedyś, w jakimś wywiadzie Jagoda Szyc powiedziała, że zrezygnowała z malarstwa, bo to jest zbyt samotna droga. Też tak myślałam.
Po powrocie z Indii przez 10 lat prowadziłam zajęcia w swojej własnej przestrzeni, bo w miejscu, w którym była szkoła też mieszkałam. Prowadziłam warsztaty i byłam otoczona ludźmi non stop. Kiedy wróciłam do malarstwa i kiedy rozpadł się mój związek, uczyłam się być sama.
Nie samotna – samodzielna. To było dla mnie trudne, bo zawsze się tego bałam. Pomogła mi w tym sytuacja graniczna, czyli stało się to czego bałam się najbardziej.
Zagrożenie życia, a ja byłam sama. Potem poważna operacja, ratowanie życia, dochodzenie do siebie z rozciętym pionowo brzuchem. Miałam czas by pomyśleć o tym, co jest dla mnie naprawdę ważne. Podjęłam decyzję, że zamieszkam sama. Chciałam pracować z ludźmi i dla nich, ale nie z potrzeby miłości, ale z miłością po prostu.
Odkrywałam czy i w jakim związku, w jakiej relacji chcę być. I wtedy olśniły mnie słowa Wisławy Szymborskiej, która nie mieszkała ze swoim mężem, a o ich związku mówiła tak: „Byliśmy jak dwa dzikie konie biegnące obok siebie”. Pomyślałam wtedy, że tak, to jest to, takiego związku pragnę.
Potrzebuje powietrza, przestrzeni, nie potrafię być z kimś bez przerwy.
I teraz to wszystko działa. W pandemii mój styl życia nie uległ zmianie, dlatego nie odczuwam izolacji tak dotkliwie jak inni. Ćwiczę, wędruje po lesie, piszę, maluję, pracuję. Najtrudniejszy dla mnie jest strach o bliskich, o ich zdrowie, strach związany z sytuacją ekonomiczną. Tylko że to są rzeczy na które nie mam wpływu.
JP: Ostatnia wystawa, gdzie możemy spotkać Twoją sztukę Justyno to Exploring Botany. Botaniczne poszukiwania”, zorganizowaną przez Muzeum Sztuki i Technik Japońskich Manggha, w Krakowie. Zostałaś zaproszona do tego wyjątkowego projektu jako jedna z 30 artystów z Europy i świata. To ogromne wyróżnienie. Czym jest dla ciebie udział w tej wystawie ?
Justyna: Clarissa Pinkola Estes w swojej genialniej książce „Biegnąca z Wilkami” dużo miejsca poświęca psychice kobiety twórczyni, kobiety artystki. Energię twórczą porównuje do rzeki, która nieprzerwanie przepływa przez nasze życie.
Nazywa ją Rio Abajo Rijo czyli Rzeka pod Rzeką. Po 26 latach przemyśleń znam dobrze źródło, z którego trucizna sączyła się do mojej Rio Abajo Rijo. Clarissa podaje też instrukcję jak odzyskać czysty nurt. Dzięki jej słowom wróciłam do malarstwa po 10 letniej przerwie, a ta wystawa jest ukoronowaniem mojego wysiłku i nagrodą za to, że kiedyś za Clarissą powiedziałam sobie:
„Kocham moją Twórczość bardziej niż rozpamiętywanie krzywd jakie mi wyrządzono”.
JP: Dokąd zmierzasz artystycznie, jakie są twoje marzenia zawodowe i osobiste ?
Justyna : Moje marzenia zawodowe są dla mnie właśnie bardzo osobiste. A te intymne, związane z moim życiem prywatnym – chronię.
Wracając do pytania – przełamuję fale. Tworzę prace, obrazy nieco inne, niż te dotychczasowe. To zawsze jest walka. Wpadłam w dobry rytm, codziennie maluję, rysuję, projektuję. W październiku, podczas premiery spektaklu „LILIJE” Adama Mickiewicza | Koncert na głosy, sztylet, łopatę, sampler i perkusję, która odbyła się w Instytucie Teatralnym w Warszawie, poznałam autorkę scenariusza dr hab. Iwonę Rusek.
Byłam autorką oprawy wizualnej spektaklu, dzięki czemu Iwona mogła poznać moją twórczość i zaprosiła mnie do współpracy.
Na niemalże jednym oddechu, tuż przed premierą, powiedziała, że pochodzi z Tarnobrzega, czyli miasta, o którym opowiadałam na początku, w którym się wychowałam.
I że napisała o tym mieście Baśń, by podarować mieszkańcom, zaś przede wszystkim dzieciom, ich własną historię z wplecioną w nią demonologią, lasowiackim bestiarium i pięknem Puszczy Sandomierskiej.
Nad całym projektem unosi się duch Stanisława Jachowicza, bo niemal każdy zna wierszyk: „Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku, I przyszedł Pan doktor: «Jak się masz koteczku!»”, ale nikt już prawie nie pamięta, że ten wybitny bajkopisarz, pedagog i działacz charytatywny pochodził z Dzikowa, dzielnicy Tarnobrzega.
W 2017 roku, Iwona Rusek wpadła na pomysł, żeby stworzyć w Tarnobrzegu festiwal im. Stanisława Jachowicza, o czym rozmawiała z ówczesnym przewodniczącym Rady Miasta Dariuszem Bożkiem. Dopiero, kiedy został on prezydentem miasta, prace nad tym wydarzeniem nabrały tempa i w listopadzie 2020 roku miała miejsce I edycja festiwalu „Baśniowy świat”.
Organizatorem przedsięwzięcia jest Tarnobrzeski Dom Kultury z nieocenioną Renatą Domką, której doświadczenie i wiedza wspierają wszystkie działania związane z imprezą. I tak zostałam zaproszona do udziału w Baśniowym Świecie.
Kończę teraz pracę nad cyklem ilustracji oraz szatą graficzną „Baśni o Tarnobrzegu” część I autorstwa Iwony Rusek. Dla mnie jest to odczarowywanie smutnej historii moich rodziców.
Pracuję i staram się żyć według zasad „Biegnącej z Wilkami” . Można by rzec: „od chwili przebudzenia zajmuję się doskonaleniem tego, co robię w życiu.”
Inna, ważna zasada to szacunek do swojego czasu. To wymaga asertywności. Wciąż wielu osobom wydaje się, że praca artysty to hobby. W swojej książce Clarissa opowiada o artystkach, które podczas pracy wieszają na drzwiach kartki: „Dziś pracuję i nie przyjmuję gości. Nie myśl, że Ciebie to nie dotyczy, ponieważ jesteś pracownikiem banku albo agentem albo najlepszą przyjaciółką. Dotyczy”.
I ta (bardzo mi się podoba): „Nie przeszkadzać pod żadnym pozorem, chyba że wygrałam na loterii albo Jezus się pojawił na autostradzie”.
Justyno, bardzo Ci dziękuję za ten wywiad, bardzo szczery i osobisty. Dziękuję Ci, że mogłam Cię spotkać i że jesteś w moim życiu.
Wywiad przeprowadziła : Dorota Chociszewska (nie)Perfekcyjna, autorka bloga. Więcej o mnie w zakładce „O (nie)Perfekcyjnej”.
Zdjęcie główne zrobione w lesie w okolicach Doliny Będkowskiej.